piątek, 1 września 2017

Lato w Japonii. Hałaśliwe owady.

Lato w Japonii jest nie tylko wilgotne i gorące, ale także bardzo głośne. Winę za to ponoszą pewne owady. Chodzi oczywiście o cykady, które tłumnie pojawiają się w lipcu i koncertują jak szalone przez ponad miesiąc. Dźwięk wydawany przez cykady jest trudny do opisania, więc posłużę się tu nagraniem z YouTube’a.


Nawet jedna cykada potrafi narobić trochę hałasu, jeśli jest blisko, ale jeśli na jednym drzewie zbierze się ich kilka lub kilkanaście, dosłownie uszy bolą nawet z kilku metrów.




Ponoć taki chór spokojnie osiąga 100 decybeli. Niestety, próba nagrania telefonem nie oddaje tego hałasu, więc trzeba mi uwierzyć na słowo.

Cykl życiowy cykady w Japonii przedstawia się następująco. Z jajka wykluwa się larwa, zwana fachowo nimfą, ponieważ cykada jest owadem o przeobrażeniu niezupełnym, czyli larwa jest kształtu podobnego do osobnika dorosłego, bez stadium poczwarki. Następnie nimfa zakopuje się w ziemii i żyje w niej przez siedem lat, żywiąc się sokami z korzeni drzewa. Po siedmiu latach nagle stwierdza, że pod ziemią to jednak trochę duszno jest, więc wychodzi na powierzchnię, przyczepia się do czegoś, na przykład do ściany lub liścia czy czegokolwiek innego i linieje, czyli zrzuca zewnętrzną skórko-skorupkę.


Przy tej okazji odkrywa, że ma skrzydła. Pod ziemią się najadła i wyspała, więc teraz, jak zwykł mawiać w liceum pewien nauczyciel biologii, przydałoby się jeszcze pociupciać. Zatem zaczyna wydawać odgłosy specjalnie do tego wykształconym pod brzuchem narządem, żeby przywołać samicę. Odgłosy może są przyjemne dla cykadzich panien, ale bardzo niemiłe dla ludzkich uszu. W dodatku, jako że ma na zwabienie samicy i zabawę z nią tylko kilka dni, wkłada w wydawanie dźwięków całą swoją, gromadzoną przez siedem lat, energię.

Jednak Japończycy w większości są na tyle przyzwyczajeni, że nie zwracają uwagi na odgłos cykad, chyba że jest on naprawdę głośny. Na moje narzekania, że nie cierpię tych owadów, zawsze tłumaczą, że cykady jako larwy przez siedem lat żyją pod ziemią, a potem kiedy wyjdą to mają tylko tydzień życia przed sobą, więc okażmy zrozumienie i pozwólmy im się wyszumieć. Niby rozumiem ten argument, ale z drugiej strony, czy to moja wina, że żyją tylko tydzień? Dlaczego to ja mam cierpieć za to, że tak je natura dziwnie zaprojektowała?

Biuro, w którym pracuję, jest otoczone drzewami i krzewami, które muszą mieć smaczne soki, bo w tym roku strasznie obrodziło cykadami. Wszędzie pełno skorup, a hałas na zewnątrz jest taki, że kłuje nawet nie w uszy, ale w sam środek mózgu. Owadzi jazgot słychać nawet w środku, mimo dość szczelnych okien.






Inną przyczyną, dla której nie darzę cykad zbytnią sympatią jest to, że są nieprzyzwoicie wręcz brzydkie. Większość owadów wygląda tak, jakby były na wagarach, kiedy Stwórca rozdawał urodę, ale cykady są tu zdecydowanie poniżej owadziej przeciętnej.


No cóż, natura bywa bardzo przewrotna w swoich projektach. Za to zaletą cykad jest to, że nie gryzą, nie żądlą, nie piją krwi, co najwyżej na człowieka nasikają. Co mi się raz zdarzyło. Nie są też na tyle żarłoczne, żeby ogałacać drzewa, na których mieszkają. Słowem, zupełnie nieszkodliwe. Przynajmniej nie fizycznie, bo szkody moralne, jakie wywołują swoim jazgotem i obrzydliwym wyglądem, są, przynajmniej u mnie, znaczne. W niektórych krajach je się cykady smażone na głębokim oleju. Fakt, wyglądają na dość mięsiste i pożywne, ale przez ten ich wstrętny wygląd, nawet ja, który generalnie uważa, że wszystkiego trzeba w życiu spróbować, chyba bym się nie skusił na taki posiłek.

Cykady żyją krótko, więc dość szybko po ich pierwszym pojawieniu się można zobaczyć tu i ówdzie martwe, leżące do góry brzuchem osobniki.


Trzeba jednak uważać, bo niektóre wcale nie są tak martwe, jak się wydają i wystarczy taką trącić butem, a ona nagle zrywa się na równe nogi i z pełnym wyrzutu skrzeczeniem podrywa się do lotu i ucieka. Ostanio mieliśmy taką na balkonie.


Okropne stworzenia.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Lato w Japonii. Na cmentarzu.


Japońskie święto zmarłych przypada na 15 sierpnia, choć są regiony, w których data jest inna. Nie jest to dzień oficjalnie wolny od pracy, jednak wiele firm wysyła pracowników na urlopy w dniach 12-15, żeby mogli wrócić w swoje ojczyste strony i odwiedzić groby bliskich. O samym święcie za dużo napisać nie mogę, bo nigdy nie uczestniczyłem w niczym więcej niż wizyta na grobach, a przepisywanie informacji z Wikipedii nie bardzo ma sens. Za to napiszę kilka słów właśnie o tych grobach, bo są inne niż te w Polsce.


Japońskie groby są właściwie grobowcami rodzinnymi. W Japonii nie chowa się zmarłych w całości, choć w przeszłości stosowano taką praktykę. Obecnie standardową metodą pochówku jest kremacja. Po spaleniu prochy są przez rodzinę umieszczane w urnie, która po pewnym czasie przechowywania w domu, trafia do grobowca danej rodziny.


W grobowcu są drzwiczki, za którymi umieszcza się kolejne urny. Przed drzwiczkami jest miejsce na świece i kadzidełka, a po bokach kwiaty. Nad drzwiczkami jest kamienny słup, na którym wypisany jest buddyjski odpowiednik modlitwy "Wieczne odpoczywanie...", a pod nim nazwa rodu.



Takie grobowce, mimo że zajmują mniej miejsca niż jednoosobowe groby w Polsce, trochę go jednak potrzebują, więc w dużych miastach popularne są cmentarze piętrowe, a nawet automatyczne. Jeden z wydziałów firmy, w której pracuję, odpowiedzialny za rozwiązania logistyczne, ma nawet w swojej ofercie taki automatyczny cmentarz, oparty na technologii stosowanej w automatycznych magazynach.


Podchodzi się do panelu, przykłada kartę, po czym z wnęki wyjeżdża pudełko z urnami. 


Nawet świeczki i kadzidełka są przygotowane na miejscu, więc można taki grób odwiedzić spontanicznie, z pustymi rękami. Po zakończeniu modlitwy naciska się przycisk „koniec” i pudełko wraca na swoje miejsce.


Nie trzeba sprzątać, obsługa jest łatwa, w sam raz dla zabieganych. Trochę przerażające rozwiązanie, ale cóż... takie czasy.

czwartek, 17 sierpnia 2017

Lato w Japonii. Na basenie.

Podczas letniego pobytu "u Dziadków" byliśmy dzisiaj na basenie. Niby takim samym jak wszędzie, ale jednak...
Zaraz za kasami i wejściem trzeba zdjąć buty. Nie ważne, czy ktoś przyszedł w glanach, czy w klapkach, pójść dalej można tylko na boso. Buty można zostawić na półce na jednym z kilku regałów do tego przeznaczonych, albo zapakować do foliowego worka, których plik wisi przy barierce tuż obok. Całkiem dobry system, zapewniający czystość.
Cała powierzchnia kompleksu basenowego pokryta jest specjalną powierzchnią, jaką można spotkać też na niektórych placach zabaw. Wygląda jak sprasowany gruboziarnisty piasek, ale jest miękka jak guma. Żadnych kafelków, na których można się poślizgnąć. Baseny też wybetonowane.
Japończycy generalnie nie mają zwyczaju się opalać. Wręcz przeciwnie. Opalona skóra kojarzy się z pracą na polu i jest zdecydowanie niepożądana u kobiet. Zwłaszcza, że nadmierny kontakt ze słońcem powoduje później różne piegi, pieprzyki i przebarwienia, które według japońskiej estetyki są brzydkie. Ideałem jest nieskazitelna, jasna skóra. Dlatego o ile dzieci do gimnazjum są mocno opalone, głównie za sprawą kliku godzin wuefu tygodniowo, spędzanych głównie na szkolnym boisku, o tyle licealistki i dorosłe kobiety chronią się przed słońcem, jak tylko mogą. Nawet na basenie. Młode dziewczyny zakładają co prawda bikini, z dużą porcją falbanek, ale kobiety po 30 na ogół wolą stroje, które zakrywają całe ręce. Powszechne są bluzy z kapturem, a niektóre panie zakładają nawet legginsy. W Japonii muzułmanki w swoich strojach kąpielowych, którymi swego czasu taką furorę we Francji zrobiły, idealnie wtopiłyby się w tłum i nikt by ich nawet nie zauważył.
Każdy, kto chodzi z dziećmi na basen w Polsce, na pewno miewa ten problem, że nie da się malucha z wody wyciągnąć. Usta sine, cały się trzęsie, ale nie, nie wyjdzie. W Japonii nie ma tego problemu. Co godzinę ratownicy dzwonią mosiężnymi dzwonkami. Jest to sygnał, na który wszyscy muszą wyjść z wody. Wszyscy. Bez wyjątku. Co godzinę jest 10 minut przerwy i nie ma zmiłuj. Kiedy byłem tu pierwszy raz rok temu, mocno mnie ten system zdziwił, ale teraz stwierdzam, że taka przerwa co godzinę to świetny pomysł.
Pod koniec przerwy przez głośniki proponowana jest krótka gimnastyka.
Największą popularnością cieszy się basen rzeka, w którym można sobie pływać w kółko z prądem, najlepiej na czymś dmuchanym. Nadmuchać to coś też można sobie komfortowo na terenie basenu dzięki dwóm sprężarkom.
Dbałość o bezpieczeństwo, jak prawie wszędzie w Japonii, jest na wysokim poziomie. Na zjeżdżalniach też pracownicy basenu decydują, kiedy następna osoba może zjechać. Oczywiście umiejętność grzecznego stania w kolejce Japończycy wysysają z mlekiem matki, więc przy wszystkich atrakcjach jest ład i porządek.

wtorek, 8 sierpnia 2017

Naturalny porządek, czyli jak Japończycy wysiadają z autobusu.

Standardowo moja droga do pracy przebiega następująco. Idę 800 metrów na stację kolejową, przejeżdżam pociągiem dwa przystanki, po czym na rowerze, który trzymam na parkingu przy stacji docelowej, jadę 1,7 kilometra do Centrum Szkoleniowego, w którym jest biuro, w którym pracuję. 
Mógłbym jeździć prosto z domu rowerem, nawet tak robiłem przez pierwsze dwa miesiące, ale o ile rano to fajna sprawa, świetna na pobudzenie krążenia, o tyle po południu, ze względu na mocne pofalowanie terenu miasta i wiatry, które z jakiegoś powodu lubią wiać późnym popołudniem, po prostu mi się już nie chce. Firma zwraca pieniądze za dojazd, co w Japonii jest standardową praktyką, więc nic nie tracę. A w pociągu można sobie ludzi poobserwować i jest ciekawiej niż jazda ulicą wzdłuż sznuru samochodów.

Spod dworca można dojechać do fabryki darmowym autobusem firmowym. Moje biuro w jest oddalone od tej fabryki o dodatkowe pięć minut piechotą. Autobus jeździ tylko szerszymi ulicami, więc trochę naokoło, poza tym światła itp., więc dojazd trochę trwa. Nawet idąc z dworca na piechotę jestem w biurze szybciej, a na rowerze to już w ogóle całe 20 minut do przodu. Przy okazji odrobiny ruchu można zażyć. Z autobusu korzystam więc tylko w dni deszczowe. Jazda na rowerze w deszczu jest średnio przyjemna, a jazda z parasolką w ręku jest nielegalna i od kilku lat zaczęto to prawo twardo egzekwować. Jazda w pelerynie przeciwdeszczowej przy 30 stopniach też mi się nie uśmiecha.

No więc jadę czasem autobusem, co nie byłoby niczym wartym odnotowania, gdyby nie sposób, w jaki oni tu wysiadają ze z tego autobusu. W Polsce to generalnie jest na zasadzie, kto pierwszy wstanie, ewentualnie panie przodem, ale bez wyraźnych zasad. A tutaj?

Ludzie wysiadają po kolei, zaczynając od przodu. Dwie osoby z prawej, po nich dwie osoby z lewej, następnie dwie osoby z foteli za nimi, i tak dalej. Najwyraźniej nie jest ustalone, czy strona prawa ma pierwszeństwo nad lewą, czy odwrotnie, tu najwyraźniej działa zasada kto się pierwszy zdecyduje. Ale to, że najpierw wysiadają osoby siedzące przed, jest sztywnym i oczywistym dla wszystkich prawem. W tym autobusie, którym jeździmy, oprócz par foteli po obu stronach korytarza są jeszcze składane fotele na środku, dzięki czemu w razie czego w każdym rzędzie może usiąść 5 osób. No i te osoby ze środka też grzecznie czekają, aż wszystkie fotele przed nimi opustoszeją. Czyli do przodu idzie osoba ze środka, potem dwie osoby z jednego boku, dwie z drugiego i dopiero kolejna osoba ze środka i tak dalej.

Wszystko przebiega niesamowicie płynnie i sprawnie. Naturalny porządek, typowy dla Japonii, nie powinien już zaskakiwać, ale jednak wciąż robi wrażenie.

piątek, 4 sierpnia 2017

Lato w Japonii. Wstęp.


Lato w centralnej Japonii jest gorące i wilgotne. Temperatury oscylują w granicach 34-36 stopni. Niby nie aż tak strasznie, ale... wilgotność powietrza jest bardzo wysoka. W Japonii fizycznie czuć obecność powietrza, jak lepi się do skóry, gorące i mokre.
Efekt jest taki, że człowiek cały dzień chodzi spocony. Rano wypicie kubka gorącej herbaty do śniadania kończy się tym, że człowiek jest cały mokry. Można potem wziąć prysznic, ale nawet niezbyt energiczne wycieranie się ręcznikiem wystarczy, żeby się znowu spocić. Zresztą wystarczy wyjść na zewnątrz i już strużki potu płyną wartko po czterech literach. Więc nie ma sensu z tym walczyć. Ma to swoje zalety. Na pewno pomaga pozbyć się z organizmu toksyn. Ale z drugiej strony, grozi odwodnieniem organizmu. Wypicie większej ilości wina czy innych napojów alkoholowych przy kolacji może się skończyć tym, że kaca dostaniemy jeszcze tego samego wieczora, zanim zdążymy się położyć spać.
Na szczęście zaradni japońscy producenci napojów wprowadzili na rynek dziesiątki różnych produktów, które pomagają walczyć z odwodnieniem. Mógłbym się tu rozpisać na ten temat, ale zrobię to jednak w osobnym artykule, ze zdjęciami i tak dalej. W każdym razie, każdy znajdzie coś dla siebie.
Mi, o dziwo, tak mokra gorącość tutejszego lata bardzo pasuje. Kiedy kilka minut po dwunastej wychodzimy z biura na lunch, pierwsze, co mówią moi japońscy koledzy, to "o rany, jak gorąco". A ja lubię to uczucie, kiedy po wyjściu z klimatyzowanego pomieszczenia powietrze otacza mnie i przylega, przyjemnie ciepłe, do skóry.

piątek, 21 lipca 2017

Japońska szkoła, odc. II. Chodzenie do szkoły.

Dzisiaj w Japonii zaczęły się wakacje. W pociągu zrobiło się z tej okazji zdecydowanie luźniej, bo zabrakło licealistów z ich wielkimi torbami i plecakami. Już nie trzeba jechać przytulonym do współpasażerów.

Przy tej okazji kilka informacji dotyczących tutejszej szkoły.

Dzieci, nawet w pierwszej klasie, nie chodzą do szkoły z rodzicami. Nie wynika to bynajmniej z żadnego zakazu, tylko ze zwyczaju. W większości szkół funkcjonuje tzw. „grupowe chodzenie do szkoły”. Maluchy z tej samej okolicy zbierają się najpierw w jakimś ustalonym miejscu, np. na pobliskim placu zabaw. O określonej godzinie najstarsze z dzieci w grupie nakazuje im się ustawić i wspólnie wyruszają do szkoły. W ten sposób od najmłodszych lat uczą się odpowiedzialności i działania w grupie.


Wszystkie klasy rozpoczynają zajęcia o tej samej godzinie. Kończą już o różnych porach, więc wracać ze szkoły dzieci muszą samodzielnie. Najczęściej jednak łączą się w grupy z tej samej okolicy. Japonia jest krajem bardzo bezpiecznym, ale sporo w niej dziwaków i zboczeńców, dlatego standardowym wyposażeniem każdego dziecka jest brzęczyk przyczepiany do tornistra. W gimanazjach i liceach obowiązują mundurki. W szkołach podstawowych decyduje o tym dyrekcja danej placówki. Jednak nawet jeśli nie ma mundurkow, dzieci chodzą do szkoły i wracają z niej w ustalonych przez szkołę, najczęściej żółtych, czapkach z daszkiem (chłopcy) i kapelusikach (dziewczynki). Dzięki temu są lepiej widoczni z daleka. Przy co bardziej ruchliwych skrzyżowaniach w pobliżu szkoły rano pojawiają się umundurowani pracownicy odpowiedzialni za pomoc przy przechodzeniu przez jezdnię.


Jednocześnie wzdłuż ulic prowadzących z miejsc zbiórek do szkoły stawiane są znaki przypominające, że to „droga do szkoły” i proszące kierowców o uwagę.


Któregoś dnia byłem świadkiem, jak pod jeden z domów w sąsiedztwie podjechał autobusik z przedszkola. Z domu wychodzi, w towarzystwie matki, para maluchów w mundurkach i białych kapelusikach. Drzwi mikrobusa otwierają się. Maluchy kłaniają się głęboko, po czym, obaj jednocześnie, głośno i wyraźnie, witają się z pasażerami: „Dzień dobry, Panie Nauczycielu! Dzień dobry wszystkim!”. Na to z wnętrza chór dziecięcych głosików odpowiada zgodnie „Dzień dobry!”. Słodkie maluchy mnie rozczuliły, ale jednocześnie jest to przykład tego, jak od małego wpaja się ludziom dobre maniery.

wtorek, 4 lipca 2017

Japońskie mieszkanie, odc. V. Kuchnia

Kuchnia w Japonii nie różni się aż tak bardzo od tej na Zachodzie. Ogólnie to większość rozwiązań, będących w standardzie w Japonii można też mieć w Polsce, choć trzeba się czasem mocno naszukać, albo zapłacić dużo pieniędzy.
W mieszkaniach dwupokojowych, takich jak moje, lub większych, kuchnie są na ogół budowane jako aneks w salonie. W małych jednopokojowych kawalerkach taki aneks bywa instalowany w przedpokoju.


Pierwsze co się rzuca w oczy w kuchni to duży, jednokomorowy zlew. Jest naprawdę spory, szeroki i głęboki, co pozwala bez problemu manewrować nawet dużym garnkiem. Wyposażony jest w koszyk na płyn do mycia naczyń, gąbki, mydło i inny sprzęt, który dzięki temu nie wala się po kuchennym blacie.


W dole zlewu jest duży otwór odpływowy, zabezpieczony bardzo drobną siatką. Dzięki temu nie grozi nam zapchanie rur. Oprócz tej siatki za grosze można kupić dodatkowe nakładane siateczki, które wyłapują wszelkie resztki jedzenia, a które wieczorem łatwo jest zdjąć i wyrzucić do śmieci. Wtedy odpada żmudne czyszczenie.


Kran ma, podobnie jak w łazience, wyciąganą końcówkę z możliwością przełączania ze skupionego strumienia na prysznicowy. Czasem się to przydaje, a pamiętam jak w Polsce pani, która pomagała nam urządzić kuchnię, bardzo nieudolnie zresztą, popatrzyła na mnie jak na wariata, kiedy powiedziałem, że chcę taką przełączaną baterię.
W moim mieszkaniu zlew tworzy jedność z blatem, który też jest blaszany, co też jest wygodne, bo łatwo się wyciera. Idąc dalej wzdłuż króciutkiego blatu, dochodzimy do kuchenki, która jest zupełnie inna niż to, co można zobaczyć w Polsce.


Zamiast płaskiego blatu z palnikami, standardem tutaj jest wysokie na niecałe dwadzieścia centymetrów urządzenie z dwoma dużymi palnikami, „standardowym” i „mocnym”, oraz czymś, co tutaj nazywa się „grill”, ale tak naprawdę jest miniaturowym piekarnikiem. Do pieczenia ryby. Ewentualnie czegoś innego, pod warunkiem że jest małe i płaskie. O pieczeniu pizzy czy kontynuowaniu zaczętych w Polsce eksperymentów z domowym pieczywem niestety musiałem zapomnieć. Kuchenkę stawia się na przeznaczonej do tego szafce, która jest niższa od reszty zabudowy właśnie o te kilkanaście centymetrów.
Pełnowymiarowy piekarnik to niezwykła rzadkość w japońskich mieszkaniach. Na pytanie dlaczego, usłyszałem odpowiedź, że nie ma na niego miejsca. No cóż, w Polsce wychowałem się w mieszkaniu z jeszcze mniejszą kuchnią, w której przebywanie dwóch osób naraz groziło katastrofą, a jednak był w niej piekarnik. Ale, pada drugi argument, w Japonii potrzeba więcej miejsca na naczynia. No i tu już się muszę, niestety, zgodzić. W Polsce ogólnie panuje tendencja, że talerzy są trzy rodzaje. Głęboki, płaski duży i płaski mały. I takich talerzy mamy po 12, na przykład. Składowane jeden na drugim zajmują jedną półkę, ewentualnie dwie. W Japonii sprawa wygląda trochę inaczej. Tutaj nie ma mowy, żeby na jeden talerz naładować uniwersalny zestaw „kotlet, ziemniaki, surówka”. Wszystko musi być podane osobno, a część potraw wymaga specjalistycznych naczyń.
Zatem w domu trzeba mieć:
- miseczkę do ryżu, ceramiczną,
- miseczkę do zup japońskich, drewnianą,
- miseczkę do zup zachodnich, ceramiczną
- talerz do ryby, prostokątny,
- talerz uniwersalny, któremu najbliżej do naszych dużych płaskich, z którego je się niektóre "dania główne",
- głęboki owalny półmisek do curry z ryżem,
- średniej wielkości głęboka miska do dań typu donburi, czyli takich, gdzie na porcję ryżu kładzie się dodatki, jak mięso czy warzywa,
- szersza miska do zup z makaronem ramen lub udon,
- miseczka do sałatki,
- małe talerzyki na różne drobne potrawy, bo Japończycy lubią dużo różności po trochu.
To wszystko razy ilość domowników plus dodatkowo dla ewentualnych gości. Niektóre naczynia używane raz na miesiąc albo jeszcze rzadziej, ale muszą być, bo a nuż się zechce upichcić coś, do czego przewidziano specjalny talerz. I rzeczywiście robi się tego dużo. Szafki zapełnione. A ile zmywania potem? Po kolacji dla trzech osób spokojnie można się doliczyć kilkunastu różnych talerzyków i miseczek.

Inną ciekawostką w kuchni jest schowek pod podłogą. Japońskie domu są budowane tak, żeby między podłogą a ziemią była wolna przestrzeń, co poprawia wentylację. Zatem część tej przestrzeni można wykorzystać na mini spiżarkę.



Taka namiastka piwnicy, o której niestety w Japonii, ze względu na trzęsienia ziemii, trzeba zapomnieć.

wtorek, 13 czerwca 2017

Życie w Japonii. Wizyta w banku.

Japońska bankowość jest w niektórych dziedzinach mocno zacofana względem Europy. Na przykład każde konto jest przypisane do konkretnej placówki i numer konta ma tylko 7 cyfr. Jeżeli chcemy komuś zrobić przelew, musimy znać nazwę banku, których w Japonii też jest strasznie dużo, potem kod placówki, w której konto zostało założone i dopiero numer konta. Zakres operacji możliwych dzięki bankowości elektronicznej jest mocno ograniczony, a historię rachunku można sprawdzić tylko na miesiąc do tyłu. Wynika to trochę z tego, że wciąż funkcjonuje coś takiego jak książeczka bankowa, w której bankomat, obecnie na życzenie, a kiedyś obowiązkowo, drukuje nam kolejne operacje. Owszem, mogę zrezygnować z papierowej książeczki, zawnioskować o „elektroniczną książeczkę bankową” i wtedy mógłbym w internecie oglądać historię rachunku na dłużej wstecz, ale na razie wolę tego nie robić.
O potwierdzaniu przelewów kodem z SMS też można pomarzyć. Dają za to urządzenie zwane w Polsce chyba tokenem, na którym pojawia się jednorazowy kod w przypadku potrzeby autoryzacji jakiejś transakcji.
Nie ma też czegoś takiego jak karta płatnicza. Standardowo wydawana do rachunku jest karta bankomatowa, którą można tylko i wyłącznie wypłacać gotówkę w bankomatach. Do płacenia w sklepie trzeba sobie wyrobić kartę kredytową. Ciekawostką jest, że PIN do karty wybiera się samemu i wpisuje go na wniosku o konto czy kartę.
Skoro już o bankomatach mowa, to te akurat są całkiem ciekawe. Wielofukcyjne, z dużym ekranem dotykowym. Można na nich wygodnie wykonać przelew, wpłacić pieniądze albo je wypłacić. Niektóre banki instalują czytniki linii papilarnych, dzięki czemu ktoś, kto chce, może zarejestrować w banku odcisk swojego palca i w ten sposób dodatkowo się zabezpieczyć w przypadku kradzieży lub zgubienia karty.
Bankomat

W bankomacie wita nas sympatyczna wydra

Ostatnio musiałem odwiedzić moją placówkę, ponieważ moja karta przestała działać. Na początku pobytu wyrobiłem sobie kartę „dwie w jednym”, tzn. bankomatową i kredytową zakodowaną na jednym kawałku plastiku z jednym chipem. Ale za to z różnymi PINami. Była to oferta korzystniejsza i wygodniejsza, ale niestety, jak karta przestała działać, to całkowicie straciłem dostęp do swoich pieniędzy.

Tutejsze banki są otwarte w godzinach 9:00 do 15:00. Ani chwili dłużej. Oczywiście tylko w dni powszednie. 
Zatem biorę urlop, który i tak chciałem wziąć, bo rok już minął, a ja jeszcze nie wykorzystałem wszystkich 12 dni, które mi tu przysługują, w dodatku fajnie jest czasem się pobyczyć samemu w domu, kiedy dziecko w szkole, a żona w pracy.
Jadę sobie do tego banku zaraz po 9 rano, ciesząc się prawie pustym o tej porze pociągiem, bo dwie godziny wcześniej, kiedy normalnie jeżdżę do pracy, pociągi są zapełnione na maksa i trzeba się wciskać między pana w garniturze a licealistkę w mundurku, a potem mieć nadzieję, że za tobą nie wsiądzie kolejny licealista z wielkim plecakiem, którego oczywiście nie zdejmie i nie położy sobie przy nogach, tylko obróci się do ciebie plecami i będzie się wiercił i wciskał ci ten wielki i twardy plecak w brzuch. Jadę zastanawiając się, czy będą dzikie tłumy, które chcą coś załatwić np. przed pójściem do pracy. Ale nie, po dotarciu na miejsce okazuje się, że jest prawie pusto. Przy wejściu ochroniarz w policyjno-podobnym mundurze, stojący przy terminalu z panelem dotykowym, pyta mnie grzecznie, w jakiej sprawie. Razem z nim powinna mnie jeszcze przywitać pani w bankowym mundurku, ale akurat tłumaczy jakiejś babci, gdzie są wnioski i który z nich powinna wypełnić. Zatem mówię ochroniarzowi, że karta mi przestała działać. Na to pan wciska na panelu przycisk „Różne sprawy”, spod panelu wysuwa się numerek, który ochroniarz sprawnie przechwytuje i wręcza mi, zapraszając na kanapę w poczekalni przed okienkami. 
Siadam i zastanawiam się, czy jest sens wyciągać książkę, którą wziąłem ze sobą na wypadek konieczności czekania. Nawet się nie zdążyłem zastanowić do końca, kiedy mój numer zostaje wywołany i wyświetlony nad jednym ze stanowisk.
Za blatem stoi już pani w okularach i oczywiście w mundurku. Kiedy podchodzę, kłania się i czeka aż usiądę, po czym siada sama. Widzę w jej oczach lekki niepokój, zapewne spowodowany tym, że jakby nie patrzeć, nie wyglądam na Japończyka. Mówię więc pierwszy, że karta mi przestała działać, kładąc ją na wyściełanym talerzyku, który leży na blacie między nami i mówię to po japońsku, na co pani wyraźnie doznaje ulgi. Prosi mnie o dowód tożsamości, który szybko porównuje z kartą, po czym prosi o chwilę cierpliwości, bo ona mi sprawdzi sytuację na rachunku bankowym. Najwyraźniej nie znajduje tam odpowiedzi na zagadkę niedziałającej karty, więc pyta, czy problem był przy wypłacie z bankomatu, czy przy płaceniu w sklepie. Odpowiadam, że i tu, i tu, oraz, żeby skrócić jej męki, dodaję, że w sklepie mi powiedziano, że to pewnie przez to, że chip zardzewiał. Tu pokazuję palcem rude plamki na złotym chipie. Pani podnosi kartę i ogląda ją, wydając przy tym ochy i achy zdziwienia i zrozumienia. No to w takim razie trzeba będzie wyrobić nową, mówi i prosi o odrobinę cierpliwości, bo musi przygotować odpowiednie dokumenty. Kiedy po chwili, dużo krótszej niżby to sugerowała prośba o cierpliwość, wypełniam przyniesiony druk i oddaję go pani, ta z wahaniem w głosie pyta, jak długo mieszkam w Japonii. Często słyszę to pytanie i wiem, co się za nim kryje, więc odpowiadam, że teraz od roku, ale wcześniej też tu przyjeżdżałem od czasu do czasu. Zgodnie z przewidywaniem, pani tłumaczy, że pyta, bo słyszy, że się normalnie dogaduję i widzi, że nawet z pisaniem nie mam problemu. Kiedyś będę musiał spróbować nie dodawać informacji o wcześniejszych kontaktach z Japonią i zobaczyć, czy rozmówca sam sobie wmówi, że się nauczyłem języka w rok.

Kiedy wszystko zostaje wypełnione, pieczątka z nazwiskiem, służąca w Japonii za podpis, przybita, pani rozcina nożyczkami niedziałającą kartę, uprzednio bardzo grzecznie zapytawszy, czy szanowny klient wyraża na to zgodę. Na koniec wskazuję chip na naciętej karcie i pytam, czy to się często zdarza, żeby rdzewiał. Pani znowu ogląda kartę ze wszystkich stron i tłumaczy się, że też to pierwszy raz widzi. Mówię, że przecież nie traktowałem karty zbyt brutalnie, na co pani, że oczywiście, przecież na pewno szanowny pan ją trzymał w portfelu, zwyczajnie, no, ale ja taką sytuację pierwszy raz widzę i nawet się nie ośmielam zgadywać, co mogło być przyczyną. Mówi to używając bardzo grzecznej wersji japońskiego i słychać, że jest przerażona. Klient chce wiedzieć, a ona nie jest w stanie spełnić życzenia. A co będzie jak się zacznie awanturować? Albo rozpowie innym, że w banku Mitsui Sumitomo dają karty, które rdzewieją po kilku miesiącach i jeszcze mówią, ze nie wiedzą dlaczego? Pytałem z czystej ciekawości, nie spodziewając się za bardzo konkretnej odpowiedzi, więc szybko się uśmiecham najprzyjaźniej jak potrafię i zapewniam, że w porządku, nie szkodzi. Pani się wyraźnie odpręża, a ja dziękuję i wstaję. Pani też się zrywa, staje na baczność, po czym głęboko kłania, głośno dziękując za wizytę. Kiedy idę do wyjścia wiem, że będzie stała i odprowadzała mnie wzrokiem, dopóki nie przejdę przez ruchome drzwi na zewnątrz. Tak samo, ukłonami i okrzykami „dziękujemy za wizytę w naszym banku”, żegnają mnie wszyscy inni obecni pracownicy placówki, nie będący akurat w trakcie obsługi klienta.

Dziwne to trochę uczucie być tak żegnanym, zwłaszcza że nie jestem dla tego banku specjalnie znaczącym klientem, ale jednocześnie, trzeba przyznać, jest to bardzo przyjemne.

czwartek, 8 czerwca 2017

Japońskie mieszkanie, odc. IV. Pralka


Japońskie pralki są ciekawym przykładem tego, jak technologia w tym kraju w niektórych dziedzinach poszła w zupełnie innym kierunku, niż w Europie.




Typowa japońska pralka przywodzi na myśl znane niektórym z nas Franie, w których prały nasze babcie. Pranie wrzuca się od góry, na to sypie proszek i zamyka lekką klapą. Tyle że, w przeciwieństwie do Frani nie ma wirnika, ale bęben, ustawiony pionowo. Rozwiązanie to, ze względu na prostotę konstrukcji, jest popularne także na kontynencie amerykańskim i w Australii.
Pralka stoi sobie na specjalnym podeście, specjalnie do tego zaprojektowanym. Podest ma za zadanie chronić podłogę przed drganiami podczas szału odwirowywania, ale też umożliwić postawienie pralki, w której wąż odpływowy wychodzi z niej na dolnej powierzchni.


Pierwsze, co zaskakuje przybyszy z Europy to brak możliwości ustawienia temperatury prania. Bo japońskie pralki nie mają grzałek. Ma to wady i zalety. Wady prania w zimnej wodzie nadrabia skuteczność tutejszych środków piorących, więc jednak zalety przeważają. Między innymi, dzięki zimnej wodzie oraz faktowi, że ubrania japońskich producentów, nawet te szyte w Chinach czy innych Myanmarach, nie farbują, można się nie bawić w segregowanie prania na rzeczy białe i kolorowe, tylko wrzucać wszystko jak leci. Dzięki temu nie trzeba marnować miejsca w łazience na kosz na brudne ubrania, bo po prostu wszystko, poza ubraniami specjalnej troski, wrzuca się po zdjęciu prosto do pralki, a jak się zapełni to się włącza pranie i już. Dodatkowo, dla ubrań, których tkanina łatwiej się niszczy podczas prania, Japończycy stosują zamykane na zamek błyskawiczny siatki. Wrzucamy np. bluzkę do takiej siatki, dodajemy do reszty prania i można się nie martwić, że się na przykład zmechaci.


Japońskie pralki mają też dużo mniej programów. Próżno szukać pokrętła z masą opcji do prania bawełny, lnu, konopi, włókien syntetycznych takich i siakich, wełny, firanek i co tam jeszcze producent przewidział.
Przycisk programu pozwala wybrać pranie „standardowe”, „do ubrań eleganckich”, czyli zapewne odpowiednik prania ręcznego, „silnie zabrudzone”, „koce”, „pranie krótkie”, „płukanie” i „suszenie”.


Za to można ustawić długość prania zasadniczego, ilość płukań (1 lub 2) i czas odwirowywania, ale już nie jego intensywność. No i jeszcze ilość wody. Nawet jest tabelka, podpowiadająca ile litrów na ile prania. Ale jeśli nie ustawię ilości wody, to pralka sama sobie ją dobierze po wyczuciu ilości wsadu.


Ciekawą opcją jest możliwość zasilenia wodą z wanny. Z boku pralki jest specjalny wąż zakończony filtrem. Końcówkę węża wkładam do wanny po tym, jak już się wszyscy wykąpią, a w pralce przyciskiem wybieram opcję „woda z kąpieli”. Ustawiam tylko, czy woda z wanny ma być użyta do samego prania, czy do prania i płukania, wciskam start i już. Woda po kąpieli ma na ogół temperaturę około 30 stopni, więc jest idealna. O tym, dlaczego woda z kąpieli nadaje się do wykorzystania, pisałem w poprzednim artykule o łazience.





W pogodne dni Japończycy suszą pranie na balkonach. Wilgotność powietrza jest bardzo duża i w pomieszczeniu pranie schnie powoli, przy okazji wypełniając pokój zapachem wilgoci. Niektóre proszki mają na opakowaniach napisane, że wyprana w nich odzież nie wydziela zapachu „prania suszonego w pokoju”. Ogólnie japońskie proszki są prawie bezzapachowe.

Wracając do suszenia, wszystkie mieszkania, poza może tymi najmniejszymi i najtańszymi, są wyposażone w balkony, służące właśnie do suszenia prania. Ze ściany lub barierki wystają uchwyty służące do zamocowania długich drągów, które pozwolą rozwiesić pranie. W większych apartamentowcach balkony bywają większe, ale też są raczej zdominowane przez wymyślne konstrukcje z drągami.




Na deszczowe dni deweloperzy przewidzieli jednak alternatywę. W hotelu pracowniczym, w którym zdarzało mi się mieszkać podczas delegacji w Japonii, na przeciwległych ścianach miałem zamocowane specjalne haki, dzięki którym mogłem sobie przez pokój przeciągnąć nylonową linę. W obecnym mieszkaniu mam natomiast w mniejszym pokoju belkę zamocowaną na sznurkach do sufitu. Jeśli jest potrzebna, mogę ją ściągnąć na odpowiadającą mi wysokość, a jeśli trzeba ją schować, krótkie szarpnięcie w dół powoduje zwinięcie się sznurków, jak w niektórych roletach. Oczywiście belka jest krótka, ale i na to jest rozwiązanie w postaci rozbudowanych wieszaków, na których można zmieścić naprawdę dużo prania na niewielkiej przestrzeni.



Nieużywane wieszaki można złożyć i schować w jakimś ciasnym kącie. Wszystko zaprojektowane z myślą o wygodzie użytkownika.