W końcu, wspomagany namowami znajomych na Facebooku, dojrzałem do decyzji o założeniu bloga. Będę na nim opisywał swoje wrażenia i spostrzeżenia o życiu i pracy w Japonii. Wrażenia są oparte o moje osobiste doświadczenia i mogą się różnić od tego, jak ludzie sobie wyobrażają Japonię. Mogą być sprzeczne z tym, czego ktoś inny doświadczył w tym kraju. Zachęcam do komentowania i wyrażania opinii.
Teoretycznie powinienem zacząć od początku, czyli przyjazdu tutaj, ale to było ładnych (dosłownie i w przenośni) kilka miesięcy temu, więc zacznę in media res. Od tu i teraz. No, prawie.
Wczoraj byłem w kinie. W typowym multipleksie, jakich pełno również w Polsce. W Japonii są też kameralne kina, wyświetlające filmy niezależne, ale byłem w takim jeden jedyny raz w 2004 roku. Wróćmy do multipleksu. Wchodzę do takowego około godziny 14:00 w niedzielę. Patrzę - cały hol pełen ludzi. Dzikie tłumy stoją w kilku kolejkach do kas hen, daleko z przodu. No ładnie, myślę sobie, to mam pooglądane. Mój film zaczyna się o 14:30, a nie kupowałem biletu w internecie, bo nie byłem pewien, czy zdążę dojechać na czas. Samej rezerwacji miejsca się nie da zrobić, tak jak w Polsce. Trzeba od razu zapłacić. Przy tych kolejkach kupić na miejscu też już nie zdążę. Ale... rozglądam się po holu i widzę wiszący na ścianie z boku wielki, żółty napis "Tickets", pod którym jest luźno. Ach, ci wszyscy ludzie ustawili się do baru po popcorn! Oddycham z ulgą i spokojnie kupuję bilet w jednym z kilku automatów, bez żadnej kolejki. Nawet udało mi się dostać dokładnie to samo miejsce, o którym myślałem, zanim zrezygnowałem z kupowania w internecie.
Poza automatami biletowymi, które są genialnym rozwiązaniem, japońskie kino technicznie nie różni się zbytnio od polskiego. Różnicą jest zachowanie widzów. Mimo, że stadnie kupują popcorn i napoje, na sali kinowej panuje absolutna cisza. Nikt nie szeleści, nie ciamka, nie chrupie. Nawet się nie śmieją głośno, co akurat jest już trochę przesadą, ale cóż... Co kraj to obyczaj.
Reklam przed seansem jest dużo mniej niż w Polsce. Przede wszystkim, nie ma tych zwykłych, telewizyjnych. Jest prośba o kulturalne zachowanie, czyli nie kopać przednich foteli, nie rozmawiać, wyłączyć komórki i takie tam. Następnie podane w humorystycznej formie przypomnienie, że nagrywanie filmu podczas projekcji jest przestępstwem. Potem filmowe zwiastuny. Ze trzy, cztery, więc całość trwa góra 10 minut.
Zaskoczeniem może być to, co się dzieje po filmie. Na ekran wchodzą napisy końcowe... nikt się nie rusza, światła pozostają wyłączone. Wszyscy grzecznie siedzą. Dopiero po przewinięciu się ostatniego napisu robi się jasno i ludzie zaczynają wychodzić. Dobra rzecz, zwłaszcza na filmie Marvela, który zawsze ma dodatkową scenę po napisach końcowych. Ale tak samo się tu ludzie zachowują na każdej projekcji. Po prostu napisy są traktowane jako część filmu. W Polsce zawsze mnie irytowała sytuacja, w której chciałem posłuchać muzyki końcowej, a tu obsługa patrzy wymownie "idź już, gościu, bo muszę sprzątać". W napisy i towarzyszącą im muzykę często ktoś włożył dużo pracy i czasem warto to docenić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz