środa, 22 lutego 2017

Japońskie prawo jazdy, cz. I



Centrum Egzaminacyjne na Prawo Jazdy Hirabari to taki tutejszy odpowiednik WORDa. Ponure miejsce, cieszące się wśród Japończyków złą sławą za kiepską obsługę i surowość egzaminujących policjantów, robiące wrażenie, jakby wciąż tkwiło we wczesnych latach międzywojennych. Instytucja ta jest źródłem jednej z największych traum, jakich doznałem w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Po przyjeździe do Japonii potrzebne mi było tutejsze prawko. Jest taka specjalna procedura, zwana "przepisaniem zagranicznego prawa jazdy". Wymaga ona przetłumaczenia swojego krajowego dokumentu przez uprawnioną do tego instytucję, czyli Ambasadę Japonii (w kraju) lub Japanese Automobile Federation, w skrócie JAF (w Japonii). Potem składamy wniosek, załączając do niego między innymi rzeczone tłumaczenie, oraz zdajemy dwa egzaminy, teoretyczny i praktyczny. Co ciekawe, nasi sąsiedzi z południa, Czesi, nie muszą niczego zdawać, bo na mocy jakiejś umowy czesko-japońskiej przepisują prawko bez egzaminu. Japończycy w Polsce zresztą też. Ot, sprawiedliwość dziejowa.
Wnioski przyjmują od 8:45, ale poradzono mi być wcześniej, żeby uniknąć kolejek. Zatem jadę tak, żeby być trochę po ósmej. Ode mnie to półtorej godziny jazdy komunikacją publiczną z czterema przesiadkami. Jeden pociąg, drugi pociąg, trzeci pociąg, metro, czyli w sumie też pociąg i na końcu autobus. Teoretycznie powinienem na to wziąć wolne, ale mam fajnego szefa, który pod pretekstem małej ilości urlopu, jaka mi tu przysługuje (jestem traktowany jak nowy pracownik i mam tylko 12 dni), kazał wypisać delegację. Docieram na miejsce. Znajduję odpowiednie okienko. Oczywiście nie jestem pierwszy. Jakaś nieznana mi, starsza Japonka pyta mnie, czy to ja jestem Simon. Obok stoi wymuskany gaijin w eleganckim garniturze, z teczką dokumentów. No tak, oboje pracują w firmie relokacyjnej, która pomaga innym gaijinom, nie znającym japońskiego, odnaleźć się w tym, jakże odmiennym od reszty świata, kraju. Łobuzy, przyszli jeszcze wcześniej i zajęli kolejkę dla kanadyjskiego małżeństwa i Simona, Amerykanina. Zrezygnowany siadam na ławeczce. Budynek powoli budzi się do życia. Patrzę na zalewające go, nie wiadomo skąd, tłumy Japończyków i powoli dociera do mnie groza sytuacji. Przez tych nadgorliwych relokatorów zamiast załatwić sprawę raz dwa, utknę tu w kolejkach do wieczora! Klnę w duchu gaijina, z jego czerwonym krawatem i Japonkę, z jej łamanym angielskim. Ale, jak zwykle, okazuje się, że nie doceniłem Japonii i tutejszej organizacji, a "kiepska obsługa" to pojęcie względne. Owszem, są dzikie tłumy, jak na dworcu Nagoya w godzinach szczytu, ale każde okienko załatwia swoje sprawy z godną podziwu sprawnością. Okienek na samym parterze jest dziewiętnaście, ale są ponumerowane i, pomimo że rozsiane po całym gmachu, dzięki dobrym oznaczeniem, wiadomo gdzie kiedy iść. Słowem, kolejki posuwają się do przodu jak burza.

Wszystko ładnie opisane
W pierwszym okienku pan sprawdza, czy mam wszystkie załączniki i daje do wypełnienia wniosek. Jedno z wymagań na przepisanie prawka mówi, że trzeba mieszkać w kraju, którego ma się prawo jazdy, co najmniej trzy miesiące. Zatem pan wertuje mój paszport. Spisuje na karteczkę daty pieczątek potwierdzających wyjazdy i powroty do Polski. Oczywiście pieczątek za dużo nie ma. Paszport ma ledwie 4 lata, a przez ten czas rzadko wyjeżdżałem poza Unię. Jedna delegacja do Turcji i kilka do Japonii. Mimo to, pan robi obliczenia i zapisuje wyniki. Ile miesięcy minęło od jednego wyjazdu do drugiego, potem do trzeciego, i tak dalej. Trochę mi się chce śmiać z niego, bo na pierwszy rzut oka widać, że więcej niż trzy, ale cóż... Procedura.
Pani w kasie podaje mi znaczki skarbowe szybciej, niż zdążę wyjąć banknoty z portfela. Z wypełnionym i opłaconym wnioskiem idę do kolejnego stanowiska na badanie wzroku. Ustawiam się w niedużej kolejce, ale czuję ukłucie niepokoju, gdy bocznym wejściem nagle wlewa się tłum młodych Japończyków, którzy z jakiegoś powodu mają pierwszeństwo. Na szczęście tutaj też sprawa idzie zadziwiająco szybko. Ogromnych maszyn jest pięć, a samo badanie zajmuje niecałą minutę.
Badanie wzroku
W końcu moja kolej. Pani pyta, czy noszę soczewki i przybija w odpowiednim miejscu stosowną pieczątkę. Samo badanie polega na zaglądaniu wgłąb wziernika i patrzeniu na coraz mniejsze okręgi, przerwanie w jednym miejscu, jak litera C. Przerwanie może być z prawej, lewej, na dole, lub na górze i tę informację trzeba właśnie podać pani. Jedno oko, drugie, oba, potem kolory. Po kilku prawidłowych odpowiedziach dostaję pieczątkę "wzrok powyżej 0,7" i skierowanie dalej. Pan przy stoliku sprawdza wniosek, pieczątki, zadaje kilka pytań potwierdzających i przybija "zakwalifikowany". Dostaję karteczkę z informacją, gdzie mam czekać, żeby o 10:30 podejść do egzaminu teoretycznego.

Schowek na miotły? Nie, to sala egzaminacyjna dla gaijinów.
Egzamin jest mocno uproszczony. Dziesięć pytań, na które trzeba odpowiedzieć O ("prawda") lub X ("fałsz"). Przed egzaminem wybiera się z listy dwa języki, między którymi potem będzie można dowolnie przełączać w trakcie. Oczywiście polskiego nie ma, więc biorę japoński i angielski. Pytania są dość proste, choć niektóre nieco podchwytliwe.
Po egzaminie szybko dają nam karteczki z wynikami. Udało się. Podchodzi do mnie człowiek, z którym rozmawiałem w poczekalni przed egzaminem. Nie pamiętam narodowości, ale była to któraś z postsowieckich republik gdzieś między Indiami a Turcją. Jego kolega szczerzy zęby i pokazuje mi swój wynik. 7 punktów, dokładnie tyle, ile wynosi granica zaliczenia. Drugi raz podchodziłem i się udało, mówi z dumą. Pouczyłbyś się lepiej, gościu, myślę sobie, ale chyba niesłusznie się z niego nabijam, bo problem mógł tkwić w znajomości języków, a nie przepisów drogowych.
Z wynikami teorii idę do okienka numer 17 zapisać się na jazdę. Słyszę jak ktoś dwie osoby przede mną dostaje termin 18 lipca. Nie da się wcześniej?, pada pytanie. Teraz wszystkie terminy są zajęte, ale proszę dzwonić, o tu, na ten numer, może ktoś zrezygnuje w międzyczasie. Filipinka przede mną zostaje zaproszona na 22 lipca. To jakieś żarty, myślę sobie. Przecież jest dopiero połowa czerwca. Niestety też dostaję termin 22 lipca i pan policjant z niewzruszoną twarzą prosi o kontakt telefoniczny w sprawie ewentualnej zmiany. No cóż... Jak to się mówi, trudno. Do tej pory, poza tym nieszczęsnym terminem, wszystko idzie relatywnie dobrze. Traumatyczne doświadczenia, których nawet się jeszcze nie spodziewam, dopiero mają nadejść. Ale to już opiszę w następnym odcinku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz