poniedziałek, 27 lutego 2017

Dlaczego Japończycy noszą maski?


Dzisiaj, po przyjściu do pracy, GM (Group Manager, w hierarchii mojej firmy przełożony grupy, czyli najmniejszej komórki organizacyjnej w działach biurowych) sąsiedniej grupy ogłosił, że jego podwładny w weekend zachorował na grypę. Procedura firmowa zakłada, że w takiej sytuacji wszyscy, którzy w ciągu kilku ostatnich dni mieli z daną osobą bliższy kontakt, muszą nosić maski, takie białe, jednorazowe, przez pięć dni. Żeby nie roznosili epidemii, jeśli zdążyli się zarazić, a jeszcze o tym nie wiedzą. "Bliższy kontakt" jest zdefiniowany jako przebywanie w promieniu do 2 metrów przez 15 i więcej minut dziennie. Ja siedziałem tuż obok niego. Na razie czuję się dobrze. Lekki ból mięśni w nogach i sporadyczny kaszel są efektem intensywnego biegu we wczorajszym ekidenie, na którym prawie wyplułem sobie płuca. Tak, jestem tego pewien. Wspomniany GM rozdał wszystkim z naszej "wyspy" biurek, w sumie pięciu osobom, po pięć, zapewnionych przez firmę, masek. Po jednej na każdy dzień przewidziany procedurą.

Noszenie białych masek przez tubylców często dziwi obcokrajowców odwiedzających Japonię. Po co im to? Wstydzą się pokazać twarz, czy co?
Na początku zakładały je osoby chore na przeziębienie i tego typu dolegliwości. Maska w takiej sytuacji ma kilka zalet. Po pierwsze, nie roznosimy zarazków, czyli nie szkodzimy bliźniemu. A szkodzenie mu w Japonii, kraju gdzie w wielu miejscach bardzo dużo bliźnich musi jakoś współżyć na bardzo małej powierzchni, jest postrzegane jako absolutny szczyt braku wychowania. Po drugie, działa trochę jak filtr i ogranicza dostawanie się zarazków do ust i nosa osoby o obniżonej infekcją odporności. Czyli chronimy siebie przed dalszym pogorszeniem stanu zdrowia. No i po trzecie, maska pomaga utrzymać wilgotność powietrza w jamie ustnej, co jest naprawdę przydatne przy bólu gardła. Tą ostatnią zaletą nie pogardzi nawet niewychowany lekkoduch.
Maski chronią też przed pyłkami drzew, na które w Japonii uczulonych jest bardzo dużo ludzi.
Ale obecnie noszą je nie tylko ludzie chorzy i uczuleni. Odwiedzam Japonię regularnie od kilkunastu lat i widząc, że zamaskowanych tubylców przybywa, zacząłem mieć wątpliwości, czy chodzi tu rzeczywiście tylko o przeziębienie. Koleżanka potwierdziła moje domysły. Mnóstwo młodych dziewczyn, nie tylko Japonek, ale także popularnych tu Filipinek, chroni w ten sposób swoje twarze przed pożądliwymi spojrzeniami mężczyzn. Dodatkowo, zamaskowana twarz pozwala odpuścić sobie makijaż, bez którego większość tutejszych kobiet nie wyjdzie na ulicę.
Powyższe zalety bywają przyczyną tak zwanego "uzależnienia od maski". Ktoś założy, kiedy jest chory i przy okazji odkryje inne zalety. Faceci się nie gapią, nie trzeba się malować, można robić głupie miny i nikt nie zauważy. Maska zaczyna dawać poczucie bezpieczeństwa. I staje się nieodłącznym elementem ubioru.

niedziela, 26 lutego 2017

Utwór niezwykle popularny...

Historię z prawem jazdy muszę jeszcze trochę uporządkować, żeby nie trzeba było robić trylogii, a w międzyczasie coś lekkiego. Poniższy utwór, zwany "PPAP" (czyt. pi pi ej pi), był w Japonii jednym z największych hitów zeszłego roku. Do tego stopnia, że idąc ulicą można było usłyszeć śpiewające to dzieci i dorosłych. Jeśli można to jeszcze nazwać śpiewem...


Podobno swoją popularność utwór zawdzięcza temu, że nikt inny niż, uwaga... Justin Bieber, stwierdził, że jest świetny. W efekcie pan, znany już wcześniej w Japonii jako komik, wyda całą płytę.
Cóż, ocenę samego utworu, jak i wnioski dotyczące obecnej kondycji japońskiej muzyki rozrywkowej, oraz tego, że Justin Bieber jest tam traktowany jako autorytet muzyczny, pozostawiam czytelnikom.

Na fali popularności PPAP w Japonii i na całym świecie powstały różne przeróbki i covery. Jednym z ciekawszych, według mnie, jest wersja włoska, poniżej.


Na sieci jest tego więcej. Wystarczy poszukać.

środa, 22 lutego 2017

Japońskie prawo jazdy, cz. I



Centrum Egzaminacyjne na Prawo Jazdy Hirabari to taki tutejszy odpowiednik WORDa. Ponure miejsce, cieszące się wśród Japończyków złą sławą za kiepską obsługę i surowość egzaminujących policjantów, robiące wrażenie, jakby wciąż tkwiło we wczesnych latach międzywojennych. Instytucja ta jest źródłem jednej z największych traum, jakich doznałem w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Po przyjeździe do Japonii potrzebne mi było tutejsze prawko. Jest taka specjalna procedura, zwana "przepisaniem zagranicznego prawa jazdy". Wymaga ona przetłumaczenia swojego krajowego dokumentu przez uprawnioną do tego instytucję, czyli Ambasadę Japonii (w kraju) lub Japanese Automobile Federation, w skrócie JAF (w Japonii). Potem składamy wniosek, załączając do niego między innymi rzeczone tłumaczenie, oraz zdajemy dwa egzaminy, teoretyczny i praktyczny. Co ciekawe, nasi sąsiedzi z południa, Czesi, nie muszą niczego zdawać, bo na mocy jakiejś umowy czesko-japońskiej przepisują prawko bez egzaminu. Japończycy w Polsce zresztą też. Ot, sprawiedliwość dziejowa.
Wnioski przyjmują od 8:45, ale poradzono mi być wcześniej, żeby uniknąć kolejek. Zatem jadę tak, żeby być trochę po ósmej. Ode mnie to półtorej godziny jazdy komunikacją publiczną z czterema przesiadkami. Jeden pociąg, drugi pociąg, trzeci pociąg, metro, czyli w sumie też pociąg i na końcu autobus. Teoretycznie powinienem na to wziąć wolne, ale mam fajnego szefa, który pod pretekstem małej ilości urlopu, jaka mi tu przysługuje (jestem traktowany jak nowy pracownik i mam tylko 12 dni), kazał wypisać delegację. Docieram na miejsce. Znajduję odpowiednie okienko. Oczywiście nie jestem pierwszy. Jakaś nieznana mi, starsza Japonka pyta mnie, czy to ja jestem Simon. Obok stoi wymuskany gaijin w eleganckim garniturze, z teczką dokumentów. No tak, oboje pracują w firmie relokacyjnej, która pomaga innym gaijinom, nie znającym japońskiego, odnaleźć się w tym, jakże odmiennym od reszty świata, kraju. Łobuzy, przyszli jeszcze wcześniej i zajęli kolejkę dla kanadyjskiego małżeństwa i Simona, Amerykanina. Zrezygnowany siadam na ławeczce. Budynek powoli budzi się do życia. Patrzę na zalewające go, nie wiadomo skąd, tłumy Japończyków i powoli dociera do mnie groza sytuacji. Przez tych nadgorliwych relokatorów zamiast załatwić sprawę raz dwa, utknę tu w kolejkach do wieczora! Klnę w duchu gaijina, z jego czerwonym krawatem i Japonkę, z jej łamanym angielskim. Ale, jak zwykle, okazuje się, że nie doceniłem Japonii i tutejszej organizacji, a "kiepska obsługa" to pojęcie względne. Owszem, są dzikie tłumy, jak na dworcu Nagoya w godzinach szczytu, ale każde okienko załatwia swoje sprawy z godną podziwu sprawnością. Okienek na samym parterze jest dziewiętnaście, ale są ponumerowane i, pomimo że rozsiane po całym gmachu, dzięki dobrym oznaczeniem, wiadomo gdzie kiedy iść. Słowem, kolejki posuwają się do przodu jak burza.

Wszystko ładnie opisane
W pierwszym okienku pan sprawdza, czy mam wszystkie załączniki i daje do wypełnienia wniosek. Jedno z wymagań na przepisanie prawka mówi, że trzeba mieszkać w kraju, którego ma się prawo jazdy, co najmniej trzy miesiące. Zatem pan wertuje mój paszport. Spisuje na karteczkę daty pieczątek potwierdzających wyjazdy i powroty do Polski. Oczywiście pieczątek za dużo nie ma. Paszport ma ledwie 4 lata, a przez ten czas rzadko wyjeżdżałem poza Unię. Jedna delegacja do Turcji i kilka do Japonii. Mimo to, pan robi obliczenia i zapisuje wyniki. Ile miesięcy minęło od jednego wyjazdu do drugiego, potem do trzeciego, i tak dalej. Trochę mi się chce śmiać z niego, bo na pierwszy rzut oka widać, że więcej niż trzy, ale cóż... Procedura.
Pani w kasie podaje mi znaczki skarbowe szybciej, niż zdążę wyjąć banknoty z portfela. Z wypełnionym i opłaconym wnioskiem idę do kolejnego stanowiska na badanie wzroku. Ustawiam się w niedużej kolejce, ale czuję ukłucie niepokoju, gdy bocznym wejściem nagle wlewa się tłum młodych Japończyków, którzy z jakiegoś powodu mają pierwszeństwo. Na szczęście tutaj też sprawa idzie zadziwiająco szybko. Ogromnych maszyn jest pięć, a samo badanie zajmuje niecałą minutę.
Badanie wzroku
W końcu moja kolej. Pani pyta, czy noszę soczewki i przybija w odpowiednim miejscu stosowną pieczątkę. Samo badanie polega na zaglądaniu wgłąb wziernika i patrzeniu na coraz mniejsze okręgi, przerwanie w jednym miejscu, jak litera C. Przerwanie może być z prawej, lewej, na dole, lub na górze i tę informację trzeba właśnie podać pani. Jedno oko, drugie, oba, potem kolory. Po kilku prawidłowych odpowiedziach dostaję pieczątkę "wzrok powyżej 0,7" i skierowanie dalej. Pan przy stoliku sprawdza wniosek, pieczątki, zadaje kilka pytań potwierdzających i przybija "zakwalifikowany". Dostaję karteczkę z informacją, gdzie mam czekać, żeby o 10:30 podejść do egzaminu teoretycznego.

Schowek na miotły? Nie, to sala egzaminacyjna dla gaijinów.
Egzamin jest mocno uproszczony. Dziesięć pytań, na które trzeba odpowiedzieć O ("prawda") lub X ("fałsz"). Przed egzaminem wybiera się z listy dwa języki, między którymi potem będzie można dowolnie przełączać w trakcie. Oczywiście polskiego nie ma, więc biorę japoński i angielski. Pytania są dość proste, choć niektóre nieco podchwytliwe.
Po egzaminie szybko dają nam karteczki z wynikami. Udało się. Podchodzi do mnie człowiek, z którym rozmawiałem w poczekalni przed egzaminem. Nie pamiętam narodowości, ale była to któraś z postsowieckich republik gdzieś między Indiami a Turcją. Jego kolega szczerzy zęby i pokazuje mi swój wynik. 7 punktów, dokładnie tyle, ile wynosi granica zaliczenia. Drugi raz podchodziłem i się udało, mówi z dumą. Pouczyłbyś się lepiej, gościu, myślę sobie, ale chyba niesłusznie się z niego nabijam, bo problem mógł tkwić w znajomości języków, a nie przepisów drogowych.
Z wynikami teorii idę do okienka numer 17 zapisać się na jazdę. Słyszę jak ktoś dwie osoby przede mną dostaje termin 18 lipca. Nie da się wcześniej?, pada pytanie. Teraz wszystkie terminy są zajęte, ale proszę dzwonić, o tu, na ten numer, może ktoś zrezygnuje w międzyczasie. Filipinka przede mną zostaje zaproszona na 22 lipca. To jakieś żarty, myślę sobie. Przecież jest dopiero połowa czerwca. Niestety też dostaję termin 22 lipca i pan policjant z niewzruszoną twarzą prosi o kontakt telefoniczny w sprawie ewentualnej zmiany. No cóż... Jak to się mówi, trudno. Do tej pory, poza tym nieszczęsnym terminem, wszystko idzie relatywnie dobrze. Traumatyczne doświadczenia, których nawet się jeszcze nie spodziewam, dopiero mają nadejść. Ale to już opiszę w następnym odcinku.

poniedziałek, 20 lutego 2017

Od czegoś trzeba zacząć

W końcu, wspomagany namowami znajomych na Facebooku, dojrzałem do decyzji o założeniu bloga. Będę na nim opisywał swoje wrażenia i spostrzeżenia o życiu i pracy w Japonii. Wrażenia są oparte o moje osobiste doświadczenia i mogą się różnić od tego, jak ludzie sobie wyobrażają Japonię. Mogą być sprzeczne z tym, czego ktoś inny doświadczył w tym kraju. Zachęcam do komentowania i wyrażania opinii.

Teoretycznie powinienem zacząć od początku, czyli przyjazdu tutaj, ale to było ładnych (dosłownie i w przenośni) kilka miesięcy temu, więc zacznę in media res. Od tu i teraz. No, prawie.

Wczoraj byłem w kinie. W typowym multipleksie, jakich pełno również w Polsce. W Japonii są też kameralne kina, wyświetlające filmy niezależne, ale byłem w takim jeden jedyny raz w 2004 roku. Wróćmy do multipleksu. Wchodzę do takowego około godziny 14:00 w niedzielę. Patrzę - cały hol pełen ludzi. Dzikie tłumy stoją w kilku kolejkach do kas hen, daleko z przodu. No ładnie, myślę sobie, to mam pooglądane. Mój film zaczyna się o 14:30, a nie kupowałem biletu w internecie, bo nie byłem pewien, czy zdążę dojechać na czas. Samej rezerwacji miejsca się nie da zrobić, tak jak w Polsce. Trzeba od razu zapłacić. Przy tych kolejkach kupić na miejscu też już nie zdążę. Ale... rozglądam się po holu i widzę wiszący na ścianie z boku wielki, żółty napis "Tickets", pod którym jest luźno. Ach, ci wszyscy ludzie ustawili się do baru po popcorn! Oddycham z ulgą i spokojnie kupuję bilet w jednym z kilku automatów, bez żadnej kolejki. Nawet udało mi się dostać dokładnie to samo miejsce, o którym myślałem, zanim zrezygnowałem z kupowania w internecie.
Poza automatami biletowymi, które są genialnym rozwiązaniem, japońskie kino technicznie nie różni się zbytnio od polskiego. Różnicą jest zachowanie widzów. Mimo, że stadnie kupują popcorn i napoje, na sali kinowej panuje absolutna cisza. Nikt nie szeleści, nie ciamka, nie chrupie. Nawet się nie śmieją głośno, co akurat jest już trochę przesadą, ale cóż... Co kraj to obyczaj.
Reklam przed seansem jest dużo mniej niż w Polsce. Przede wszystkim, nie ma tych zwykłych, telewizyjnych. Jest prośba o kulturalne zachowanie, czyli nie kopać przednich foteli, nie rozmawiać, wyłączyć komórki i takie tam. Następnie podane w humorystycznej formie przypomnienie, że nagrywanie filmu podczas projekcji jest przestępstwem. Potem filmowe zwiastuny. Ze trzy, cztery, więc całość trwa góra 10 minut.
Zaskoczeniem może być to, co się dzieje po filmie. Na ekran wchodzą napisy końcowe... nikt się nie rusza, światła pozostają wyłączone. Wszyscy grzecznie siedzą. Dopiero po przewinięciu się ostatniego napisu robi się jasno i ludzie zaczynają wychodzić. Dobra rzecz, zwłaszcza na filmie Marvela, który zawsze ma dodatkową scenę po napisach końcowych. Ale tak samo się tu ludzie zachowują na każdej projekcji. Po prostu napisy są traktowane jako część filmu. W Polsce zawsze mnie irytowała sytuacja, w której chciałem posłuchać muzyki końcowej, a tu obsługa patrzy wymownie "idź już, gościu, bo muszę sprzątać". W napisy i towarzyszącą im muzykę często ktoś włożył dużo pracy i czasem warto to docenić.