wtorek, 13 czerwca 2017

Życie w Japonii. Wizyta w banku.

Japońska bankowość jest w niektórych dziedzinach mocno zacofana względem Europy. Na przykład każde konto jest przypisane do konkretnej placówki i numer konta ma tylko 7 cyfr. Jeżeli chcemy komuś zrobić przelew, musimy znać nazwę banku, których w Japonii też jest strasznie dużo, potem kod placówki, w której konto zostało założone i dopiero numer konta. Zakres operacji możliwych dzięki bankowości elektronicznej jest mocno ograniczony, a historię rachunku można sprawdzić tylko na miesiąc do tyłu. Wynika to trochę z tego, że wciąż funkcjonuje coś takiego jak książeczka bankowa, w której bankomat, obecnie na życzenie, a kiedyś obowiązkowo, drukuje nam kolejne operacje. Owszem, mogę zrezygnować z papierowej książeczki, zawnioskować o „elektroniczną książeczkę bankową” i wtedy mógłbym w internecie oglądać historię rachunku na dłużej wstecz, ale na razie wolę tego nie robić.
O potwierdzaniu przelewów kodem z SMS też można pomarzyć. Dają za to urządzenie zwane w Polsce chyba tokenem, na którym pojawia się jednorazowy kod w przypadku potrzeby autoryzacji jakiejś transakcji.
Nie ma też czegoś takiego jak karta płatnicza. Standardowo wydawana do rachunku jest karta bankomatowa, którą można tylko i wyłącznie wypłacać gotówkę w bankomatach. Do płacenia w sklepie trzeba sobie wyrobić kartę kredytową. Ciekawostką jest, że PIN do karty wybiera się samemu i wpisuje go na wniosku o konto czy kartę.
Skoro już o bankomatach mowa, to te akurat są całkiem ciekawe. Wielofukcyjne, z dużym ekranem dotykowym. Można na nich wygodnie wykonać przelew, wpłacić pieniądze albo je wypłacić. Niektóre banki instalują czytniki linii papilarnych, dzięki czemu ktoś, kto chce, może zarejestrować w banku odcisk swojego palca i w ten sposób dodatkowo się zabezpieczyć w przypadku kradzieży lub zgubienia karty.
Bankomat

W bankomacie wita nas sympatyczna wydra

Ostatnio musiałem odwiedzić moją placówkę, ponieważ moja karta przestała działać. Na początku pobytu wyrobiłem sobie kartę „dwie w jednym”, tzn. bankomatową i kredytową zakodowaną na jednym kawałku plastiku z jednym chipem. Ale za to z różnymi PINami. Była to oferta korzystniejsza i wygodniejsza, ale niestety, jak karta przestała działać, to całkowicie straciłem dostęp do swoich pieniędzy.

Tutejsze banki są otwarte w godzinach 9:00 do 15:00. Ani chwili dłużej. Oczywiście tylko w dni powszednie. 
Zatem biorę urlop, który i tak chciałem wziąć, bo rok już minął, a ja jeszcze nie wykorzystałem wszystkich 12 dni, które mi tu przysługują, w dodatku fajnie jest czasem się pobyczyć samemu w domu, kiedy dziecko w szkole, a żona w pracy.
Jadę sobie do tego banku zaraz po 9 rano, ciesząc się prawie pustym o tej porze pociągiem, bo dwie godziny wcześniej, kiedy normalnie jeżdżę do pracy, pociągi są zapełnione na maksa i trzeba się wciskać między pana w garniturze a licealistkę w mundurku, a potem mieć nadzieję, że za tobą nie wsiądzie kolejny licealista z wielkim plecakiem, którego oczywiście nie zdejmie i nie położy sobie przy nogach, tylko obróci się do ciebie plecami i będzie się wiercił i wciskał ci ten wielki i twardy plecak w brzuch. Jadę zastanawiając się, czy będą dzikie tłumy, które chcą coś załatwić np. przed pójściem do pracy. Ale nie, po dotarciu na miejsce okazuje się, że jest prawie pusto. Przy wejściu ochroniarz w policyjno-podobnym mundurze, stojący przy terminalu z panelem dotykowym, pyta mnie grzecznie, w jakiej sprawie. Razem z nim powinna mnie jeszcze przywitać pani w bankowym mundurku, ale akurat tłumaczy jakiejś babci, gdzie są wnioski i który z nich powinna wypełnić. Zatem mówię ochroniarzowi, że karta mi przestała działać. Na to pan wciska na panelu przycisk „Różne sprawy”, spod panelu wysuwa się numerek, który ochroniarz sprawnie przechwytuje i wręcza mi, zapraszając na kanapę w poczekalni przed okienkami. 
Siadam i zastanawiam się, czy jest sens wyciągać książkę, którą wziąłem ze sobą na wypadek konieczności czekania. Nawet się nie zdążyłem zastanowić do końca, kiedy mój numer zostaje wywołany i wyświetlony nad jednym ze stanowisk.
Za blatem stoi już pani w okularach i oczywiście w mundurku. Kiedy podchodzę, kłania się i czeka aż usiądę, po czym siada sama. Widzę w jej oczach lekki niepokój, zapewne spowodowany tym, że jakby nie patrzeć, nie wyglądam na Japończyka. Mówię więc pierwszy, że karta mi przestała działać, kładąc ją na wyściełanym talerzyku, który leży na blacie między nami i mówię to po japońsku, na co pani wyraźnie doznaje ulgi. Prosi mnie o dowód tożsamości, który szybko porównuje z kartą, po czym prosi o chwilę cierpliwości, bo ona mi sprawdzi sytuację na rachunku bankowym. Najwyraźniej nie znajduje tam odpowiedzi na zagadkę niedziałającej karty, więc pyta, czy problem był przy wypłacie z bankomatu, czy przy płaceniu w sklepie. Odpowiadam, że i tu, i tu, oraz, żeby skrócić jej męki, dodaję, że w sklepie mi powiedziano, że to pewnie przez to, że chip zardzewiał. Tu pokazuję palcem rude plamki na złotym chipie. Pani podnosi kartę i ogląda ją, wydając przy tym ochy i achy zdziwienia i zrozumienia. No to w takim razie trzeba będzie wyrobić nową, mówi i prosi o odrobinę cierpliwości, bo musi przygotować odpowiednie dokumenty. Kiedy po chwili, dużo krótszej niżby to sugerowała prośba o cierpliwość, wypełniam przyniesiony druk i oddaję go pani, ta z wahaniem w głosie pyta, jak długo mieszkam w Japonii. Często słyszę to pytanie i wiem, co się za nim kryje, więc odpowiadam, że teraz od roku, ale wcześniej też tu przyjeżdżałem od czasu do czasu. Zgodnie z przewidywaniem, pani tłumaczy, że pyta, bo słyszy, że się normalnie dogaduję i widzi, że nawet z pisaniem nie mam problemu. Kiedyś będę musiał spróbować nie dodawać informacji o wcześniejszych kontaktach z Japonią i zobaczyć, czy rozmówca sam sobie wmówi, że się nauczyłem języka w rok.

Kiedy wszystko zostaje wypełnione, pieczątka z nazwiskiem, służąca w Japonii za podpis, przybita, pani rozcina nożyczkami niedziałającą kartę, uprzednio bardzo grzecznie zapytawszy, czy szanowny klient wyraża na to zgodę. Na koniec wskazuję chip na naciętej karcie i pytam, czy to się często zdarza, żeby rdzewiał. Pani znowu ogląda kartę ze wszystkich stron i tłumaczy się, że też to pierwszy raz widzi. Mówię, że przecież nie traktowałem karty zbyt brutalnie, na co pani, że oczywiście, przecież na pewno szanowny pan ją trzymał w portfelu, zwyczajnie, no, ale ja taką sytuację pierwszy raz widzę i nawet się nie ośmielam zgadywać, co mogło być przyczyną. Mówi to używając bardzo grzecznej wersji japońskiego i słychać, że jest przerażona. Klient chce wiedzieć, a ona nie jest w stanie spełnić życzenia. A co będzie jak się zacznie awanturować? Albo rozpowie innym, że w banku Mitsui Sumitomo dają karty, które rdzewieją po kilku miesiącach i jeszcze mówią, ze nie wiedzą dlaczego? Pytałem z czystej ciekawości, nie spodziewając się za bardzo konkretnej odpowiedzi, więc szybko się uśmiecham najprzyjaźniej jak potrafię i zapewniam, że w porządku, nie szkodzi. Pani się wyraźnie odpręża, a ja dziękuję i wstaję. Pani też się zrywa, staje na baczność, po czym głęboko kłania, głośno dziękując za wizytę. Kiedy idę do wyjścia wiem, że będzie stała i odprowadzała mnie wzrokiem, dopóki nie przejdę przez ruchome drzwi na zewnątrz. Tak samo, ukłonami i okrzykami „dziękujemy za wizytę w naszym banku”, żegnają mnie wszyscy inni obecni pracownicy placówki, nie będący akurat w trakcie obsługi klienta.

Dziwne to trochę uczucie być tak żegnanym, zwłaszcza że nie jestem dla tego banku specjalnie znaczącym klientem, ale jednocześnie, trzeba przyznać, jest to bardzo przyjemne.

czwartek, 8 czerwca 2017

Japońskie mieszkanie, odc. IV. Pralka


Japońskie pralki są ciekawym przykładem tego, jak technologia w tym kraju w niektórych dziedzinach poszła w zupełnie innym kierunku, niż w Europie.




Typowa japońska pralka przywodzi na myśl znane niektórym z nas Franie, w których prały nasze babcie. Pranie wrzuca się od góry, na to sypie proszek i zamyka lekką klapą. Tyle że, w przeciwieństwie do Frani nie ma wirnika, ale bęben, ustawiony pionowo. Rozwiązanie to, ze względu na prostotę konstrukcji, jest popularne także na kontynencie amerykańskim i w Australii.
Pralka stoi sobie na specjalnym podeście, specjalnie do tego zaprojektowanym. Podest ma za zadanie chronić podłogę przed drganiami podczas szału odwirowywania, ale też umożliwić postawienie pralki, w której wąż odpływowy wychodzi z niej na dolnej powierzchni.


Pierwsze, co zaskakuje przybyszy z Europy to brak możliwości ustawienia temperatury prania. Bo japońskie pralki nie mają grzałek. Ma to wady i zalety. Wady prania w zimnej wodzie nadrabia skuteczność tutejszych środków piorących, więc jednak zalety przeważają. Między innymi, dzięki zimnej wodzie oraz faktowi, że ubrania japońskich producentów, nawet te szyte w Chinach czy innych Myanmarach, nie farbują, można się nie bawić w segregowanie prania na rzeczy białe i kolorowe, tylko wrzucać wszystko jak leci. Dzięki temu nie trzeba marnować miejsca w łazience na kosz na brudne ubrania, bo po prostu wszystko, poza ubraniami specjalnej troski, wrzuca się po zdjęciu prosto do pralki, a jak się zapełni to się włącza pranie i już. Dodatkowo, dla ubrań, których tkanina łatwiej się niszczy podczas prania, Japończycy stosują zamykane na zamek błyskawiczny siatki. Wrzucamy np. bluzkę do takiej siatki, dodajemy do reszty prania i można się nie martwić, że się na przykład zmechaci.


Japońskie pralki mają też dużo mniej programów. Próżno szukać pokrętła z masą opcji do prania bawełny, lnu, konopi, włókien syntetycznych takich i siakich, wełny, firanek i co tam jeszcze producent przewidział.
Przycisk programu pozwala wybrać pranie „standardowe”, „do ubrań eleganckich”, czyli zapewne odpowiednik prania ręcznego, „silnie zabrudzone”, „koce”, „pranie krótkie”, „płukanie” i „suszenie”.


Za to można ustawić długość prania zasadniczego, ilość płukań (1 lub 2) i czas odwirowywania, ale już nie jego intensywność. No i jeszcze ilość wody. Nawet jest tabelka, podpowiadająca ile litrów na ile prania. Ale jeśli nie ustawię ilości wody, to pralka sama sobie ją dobierze po wyczuciu ilości wsadu.


Ciekawą opcją jest możliwość zasilenia wodą z wanny. Z boku pralki jest specjalny wąż zakończony filtrem. Końcówkę węża wkładam do wanny po tym, jak już się wszyscy wykąpią, a w pralce przyciskiem wybieram opcję „woda z kąpieli”. Ustawiam tylko, czy woda z wanny ma być użyta do samego prania, czy do prania i płukania, wciskam start i już. Woda po kąpieli ma na ogół temperaturę około 30 stopni, więc jest idealna. O tym, dlaczego woda z kąpieli nadaje się do wykorzystania, pisałem w poprzednim artykule o łazience.





W pogodne dni Japończycy suszą pranie na balkonach. Wilgotność powietrza jest bardzo duża i w pomieszczeniu pranie schnie powoli, przy okazji wypełniając pokój zapachem wilgoci. Niektóre proszki mają na opakowaniach napisane, że wyprana w nich odzież nie wydziela zapachu „prania suszonego w pokoju”. Ogólnie japońskie proszki są prawie bezzapachowe.

Wracając do suszenia, wszystkie mieszkania, poza może tymi najmniejszymi i najtańszymi, są wyposażone w balkony, służące właśnie do suszenia prania. Ze ściany lub barierki wystają uchwyty służące do zamocowania długich drągów, które pozwolą rozwiesić pranie. W większych apartamentowcach balkony bywają większe, ale też są raczej zdominowane przez wymyślne konstrukcje z drągami.




Na deszczowe dni deweloperzy przewidzieli jednak alternatywę. W hotelu pracowniczym, w którym zdarzało mi się mieszkać podczas delegacji w Japonii, na przeciwległych ścianach miałem zamocowane specjalne haki, dzięki którym mogłem sobie przez pokój przeciągnąć nylonową linę. W obecnym mieszkaniu mam natomiast w mniejszym pokoju belkę zamocowaną na sznurkach do sufitu. Jeśli jest potrzebna, mogę ją ściągnąć na odpowiadającą mi wysokość, a jeśli trzeba ją schować, krótkie szarpnięcie w dół powoduje zwinięcie się sznurków, jak w niektórych roletach. Oczywiście belka jest krótka, ale i na to jest rozwiązanie w postaci rozbudowanych wieszaków, na których można zmieścić naprawdę dużo prania na niewielkiej przestrzeni.



Nieużywane wieszaki można złożyć i schować w jakimś ciasnym kącie. Wszystko zaprojektowane z myślą o wygodzie użytkownika.